Dobry sprzedawca opchnie ci nawet najbardziej niedorzeczny produkt,
wcześniej zaszczepiwszy ci przekonanie, że przedmiotu tego bardzo
potrzebujesz i tylko skończony głupek nie skorzystałby z takiej
okazji. Potem oczywiście okaże się, że twoje okazyjnie nabyte
trofeum to zwykły bubel. A potem, trzymając w garści sygnet z
tombaku, z wywieszonym ozorem szukać będziesz tego faceta z
akordeonem, który wcisnął ci to dziadostwo. Na takie numery z
łatwością nabierają się również kolekcjonerzy sztuki, czyli
osoby, które to teoretycznie powinny być szczególnie uwrażliwione
na oszustwa. Oto kilku takich naiwniaków, co to się dali nabić w
butelkę.
Johannes Vermeer to
jeden z najsłynniejszych holenderskich malarzy epoki baroku. Znany
głównie z mistrzowskiej wręcz gry świateł i charakterystycznego,
właściwego tylko sobie, stylu artysta stworzył całą masę
wspaniałych obrazów, które podziwiać można zarówno w muzeach,
jak i prywatnych zbiorach. Przed II wojną światową w jednym z
tych ostatnich odnalezione zostało nieznane dotąd płótno
Vermeera. To „Wieczerza w Emaus” –
malunek przedstawiający
Jezusa i jego uczniów kontemplujących jakąś strawę.
O dziele tym
zrobiło się bardzo głośno – głównie za sprawą znawców
sztuki, którzy zachwycali się tym obrazem na łamach poczytnych
magazynów. Nikt nie zorientował się, że była to doskonała
fałszywka, a jej autor, Han van Meegeren, szybko wykorzystał swe
pięć minut i do 1939 roku namalował jeszcze siedem dzieł
imitujących prace Vermeera.
Jedna z takich fałszywek została
podczas wojny zakupiona przez nikogo innego, jak samego Hermanna
Göringa, który to był przekonany, że obraz zatytułowany
„Chrystus i jawnogrzesznica” to dzieło słynnego barokowego
malarza. Dopiero gdy nad Meegerenem zawisło widmo długoletniej
odsiadki za współpracę z wrogiem, mężczyzna przyznał się do
swego wieloletniego procederu tworzenia falsyfikatów. Upiekło mu
się, bo
ostatecznie trafił za kratki jako fałszerz, a nie
kolaborant.
Fałszerz doskonały, warto nadmienić – jego prace tak
doskonale imitowały dzieła Vermeera, że dopiero analiza chemiczna
farby pozwoliła potwierdzić autorstwo tych obrazów.
W 1924 roku Galeria
Narodowa w Londynie weszła w posiadanie „Madonny z
Dzieciątkiem i Aniołem” pędzla XV-wiecznego włoskiego malarza
Francesco Francii. Dokładnie 30 lat później na jednej z aukcji
organizowanych w tym samym mieście wystawiono na sprzedaż… ten
sam obraz! Fakt ten nie uciekł uwadze znawców sztuki, którzy
wzięli pod lupę oba płótna. Dopiero w 1988 roku potwierdzono
autentyczność dzieła, które trafiło do prywatnej kolekcji.
No
cóż, może renesansowy malarz stworzył dwa identyczne obrazy? No
nie… W 2010 roku, korzystając z nowoczesnych narzędzi, dokładnie
zbadano płótno z Galerii Narodowej. Okazało się, że wbrew temu,
co dotąd twierdzono, nie pochodziło ono z 1490 roku,
ale raczej z
drugiej połowy XIX wieku.
Ciekawostką jest to, w jaki sposób
„detektywi sztuki” do tego doszli. Otóż odkryli oni, że szkic
znajdujący się na samym spodzie obrazu wykonano za pomocą ołówka
grafitowego, które w epoce renesansu jeszcze nie istniały. W
dalszej kolejności dowiedziono, że autor fałszywki korzystał z
pigmentów, które również nie były znane w tamtym okresie. Na
koniec jeszcze udowodniono, że wierzchnia warstwa obrazu pokryta
została specjalną, postarzającą farbą symulującą pęknięcia.
William Brewster to,
dla mieszkańców USA, postać wręcz mitologiczna. Ten leciwy
mężczyzna dotarł do Ameryki na pokładzie statku Mayflower i był
najstarszym mieszkańcem Plymouth – pierwszej stałej kolonii w
tzw. Nowej Anglii. Wiele wydarzeń z tamtego okresu jest obecnie
częścią amerykańskiego folkloru, wliczając w to legendę o
wspólnej wieczerzy europejskich pielgrzymów oraz rdzennej ludności,
na której to cześć obchodzone jest Święto Dziękczynienia.
Brewster pełnił funkcję religijnego przywódcy kolonii i
niewątpliwie był wielkim autorytetem dla jej mieszkańców. W 1970
roku sporą sensacją było pojawienie się w muzeum Henry’ego
Forda rzekomo prawdziwego krzesła, na którym to zwykł siadać ten
Brewster. Mebel ten, jak mówiono, pochodził z 1620 roku.
Prawda była jednak zupełnie inna.
W 1969 roku
utalentowany, znany z niezwykłej szczerości i dość ciętego
języka, znawca sztuki i rzeźbiarz Armand M. LaMontagne odwiedził
muzeum Wallace Nutting. Podczas oglądania zabytkowych mebli
powiedział on swemu przyjacielowi, że sam wykonałby lepsze i
pozbawione rażących niedoskonałości. Rozmowę mężczyzn
podsłuchał kustosz i wściekły na butę LaMontagne’a wyrzucił
go za drzwi. Artysta postanowił zakpić sobie z tego typu ekspertów
i w swym zakładzie stolarskim
wykonał wspomniane krzesło.
Do jego
wyprodukowania użył drewna (prawdopodobnie białego jesionu lub
zielonego dębu), które wypacza się podczas schnięcia, wykorzystał
też kołki, które stosowano w XVII wieku do łączenia niektórych
elementów takich konstrukcji. Na koniec zanurzył swe dzieło w
słonej wodzie – była to jedna z kilku metod mających służyć
do postarzenia krzesła. Gotowe dzieło wystawił na sprzedaż w
sklepie.
Mebel szybko znalazł swego nabywcę i przez kolejne lata
trafiał z rąk do rąk, aby ostatecznie za cenę 9000 dolarów
zostać odsprzedanym do muzeum Henry’ego Forda. Ostatecznie, po kilku latach,
LaMontagne przyznał się do fałszerstwa. Jego dzieło było tak
dobrze wykonane, że dopiero jego rentgenowskie prześwietlenia
przekonały ekspertów, że do jego wyprodukowania użyto
współczesnych narzędzi.
Dossena był
urodzonym w 1878 roku włoskim rzeźbiarzem, który żył w skrajnym
ubóstwie. Najwyraźniej nie za bardzo wiedział, jak sprzedać swój
talent, bo kiedy jedno z jego dzieł – relief przedstawiający
Matkę Boską – trafiło za parę groszy do rąk cwanego handlarza
dziełami sztuki, Alfreda Fasoliego, ten natychmiast wyniuchał
lukratywny interes i opylił tę zdobycz jako antyk. Jednocześnie też poprosił
Dossenę o produkowanie dla niego większej ilości takich perełek.
Oczywiście za półdarmo.
Jedno z jego dzieł – nagrobek, który
był reklamowany jako praca włoskiego renesansowego artysty Mino
da Fiesole – sprzedano Bostońskiemu Muzeum Sztuk Pięknych za
zawrotną, jak na pierwsze dekady XX wieku, kwotę 100 tysięcy
dolarów. Fakt, że najbardziej wnikliwi rzeczoznawcy nie orientowali
się, że byli robieni w konia, sprawiał, że Dossena miał pełne
ręce roboty. Nadal jednak klepał biedę, podczas gdy zleceniodawcy,
którzy zamawiali u niego kolejne rzeźby,
zbijali na jego pracy
fortunę.
Sprawa wyszła na jaw, gdy przymierający głodem artysta
udał się do jednego z handlarzy, aby poprosić go o zaliczkę.
Przedsiębiorca odmówił mu, ale podczas tej wizyty Alceo
zorientował się, za jakie kwoty sprzedawane są jego dzieła i
sprawę nagłośnił. W ten sposób pozbawił się swego jedynego
źródła zarobku, ale równocześnie pociągnął ze sobą na dno
oszustów zarabiających na handlu fałszywkami. Niestety Dossena
nigdy nie został doceniony i żywota swego dokonał w przytułku dla
biedoty.
Nazwanie tego pana
„ofiarą oszustwa” to bardzo delikatne go potraktowanie, bo w
jego przypadku na usta aż się ciśnie wyraz „frajer”, mimo że mężczyzna ten nigdy nie stracił pieniędzy na zakupie jakiegoś bubla. Stracił za to coś znacznie cenniejszego...
Beringer
był cenionym niemieckim paleontologiem, który wkładał bardzo
dużo wysiłku i serca w badania nad skamieniałościami pochodzącymi z epoki triasu. Prawdziwą kopalnią takich eksponatów było pewne
pole, gdzie uczony co i rusz odkrywał nowe artefakty. Czego tam nie
było? Skamieniały kwiatek z podlatującą doń pszczołą, kompletna
pajęczyna z pająkiem i muchą, ptaszysko znoszące jajo, żaba liżąca zad innej żaby…
Cuda, panie, cuda!
Beringer, podniecony swymi odkryciami, nie brał w ogóle pod uwagę tego, że
mógł paść ofiarą jakiegoś oszustwa. Cóż, mówimy o
początku XVIII wieku, czyli okresie kiedy paleontologia ledwie
raczkowała. Dziwne natomiast jest to, że uczony z pełną powagą
potraktował znalezione na tymże polu
kamienne tabliczki z imieniem
Boga napisanym po łacinie, w języku arabskim oraz hebrajskim.
Biorąc pod uwagę, że znaleziska te miały pochodzić sprzed ponad
200 milionów lat, jedynym wytłumaczeniem tego odkrycia mogło
być to, że sam Stwórca podpisał się tam w języku łysych małp,
których stworzenia nie miał jeszcze nawet w planach. Beringer brnął
jednak dalej w tę pułapkę i nawet napisał książkę na temat
swych odkryć.
Beringer był tak bardzo podniecony tym „odkryciem”, że na tytułowym obrazku swej książki umieścił muzy dumające nad stworzeniem świata. Panie siedzą na wielkim kopcu utworzonym ze skamielin, które znalazł zrobiony w trąbę uczony.
Inni badacze szybko zorientowali się, że ich kolega
troszkę się ośmiesza i wkrótce zarzucono mu oszustwo.
Uczony
postanowił bronić swego dobrego imienia przed sądem.
Miał tu
jednak sporo szczęścia, bo udało się namierzyć dwóch wesołków,
którzy tak wybornie wkręcili nieszczęsnego paleontologa.
Żartownisiami okazali się dwaj inni ludzie nauki, którzy nie
darzyli Beringera specjalnie dużym szacunkiem. Winnych ukarano,
aczkolwiek reputacja Johanna mocno na tym wszystkim ucierpiała.
Nieszczęśnik usiłował potem bezskutecznie odkupić cały nakład
napisanej przez siebie książki. O ironio, po latach kamienie,
które były źródłem cierpień niemieckiego uczonego, stały się
prawdziwymi muzealnymi rarytasami i obecnie osiągają na aukcjach
zawrotne ceny. Żeby tego było mało, publikacja Beringera doczekała
się kolejnego wydania już po śmierci autora.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą