Scenariuszowe dziury to prawdziwa zmora filmowców. O tych często
rażących niedociągnięciach raportują dopiero widzowie zaraz po
wyjściu z kina – czyli raczej w momencie, kiedy jest już zdecydowanie
za późno na ewentualne poprawki. Jedyną szansą na naprawienie
błędów i zatkanie filmowej „jopy” są sequele, gdzie można,
mimochodem, sprzedać fanom jakąś naciąganą historyjkę, która
tłumaczyłaby niedociągnięcia poprzedniego filmu. Czasem to działa,
innym razem takie zabiegi wywołują co najwyżej uśmiech
politowania. Liczą się jednak intencje.
Kiedy w 1993 roku
Steven Spielberg uraczył nas realistycznymi dinozaurami, nie było
chyba widza, który nie zbierałby szczęki z podłogi. Nawet
dzisiaj, po ponad trzech dekadach od powstania „Parku Jurajskiego”, dzieło to pod względem technicznym nadal świetnie się trzyma. W
międzyczasie jednak „kopalna” nauka nieco się rozwinęła (po
części dzięki temu właśnie filmowi – podobno po premierze
tejże produkcji drastycznie wzrosło zainteresowanie studiami
paleontologicznymi!). I tak też na przykład dziś wiemy, że
brachiozaury nie potrafiły stanąć na dwóch nogach, dilofozaury
były znacznie większe niż ich filmowe odpowiedniki, a tyranozaur
prawdopodobnie, zaliczywszy glebę, głupi ryj by sobie rozwalił,
gdyby kazano mu biec z taką prędkością, z jaką galopował na
ekranie.
Ach, no i generalnie to prehistoryczne gady miewały też piórka…
Mimo że „Jurassic
World” to sequel, na który raczej nikt nie czekał, to scenarzyści
znaleźli okazję, aby wytłumaczyć się z „błędów” pierwowzoru. A
zajął się tym bohater znany z oryginału, czyli genetyk Henry Wu.
Jeśli wierzyć jego słowom, to za całe zamieszanie odpowiedzialny
był materiał genetyczny współczesnych gadów, który to
wykorzystano do naprawienia brakujących elementów kodu DNA
dinozaurów. Trzeba przyznać, że całkiem nieźle to sobie
wymyślili…
Chociaż dwie
pierwsze części serii filmów o maszynach podróżujących w czasie
to absolutne klasyki, jest jednak w nich parę zagwozdek, które
przez lata nie dawały fanom spokoju. Przede wszystkim – czemu
Skynet nie zdecydował się na wysłanie do przeszłości kilku
terminatorów, aby te, z większą skutecznością, uporały się z
wyeliminowaniem Johna Connora? I chociaż ostatnia, szósta część
tego filmowego tasiemca nie została najlepiej przyjęta, to widać,
że jej twórcy byli fanami produkcji Jamesa Camerona, bo postanowili
odnieść się do postawionego wyżej pytania. Okazuje się, że
owszem –
Skynet wysłał w przeszłość wiele różnych robotów,
a jeden z nich ostatecznie ukatrupił dzieciaka i tym samym
przekreślił szansę ludzkości na wygranie wojny z maszynami.
Uwaga, będą
spoilery, więc jeśli jeszcze nie widziałeś „Piły”, to daruj
sobie czytanie tego akapitu.
W pierwszej części krwawej serii
filmów o świrze, który „edukuje” ludzi poprzez wystawianie ich
na próby, co to mogłyby urodzić się tylko w umyśle psychopaty,
przez większą część seansu widzimy dwóch bohaterów zamkniętych
w niewielkim pomieszczeniu. Na jego środku leży trup. Dopiero pod
koniec filmu nieboszczyk wstaje i ujawnia się jako Jigsaw – złol,
który stał za całą intrygą. Pytanie tylko w jaki sposób
starszy, schorowany mężczyzna był w stanie leżeć bez ruchu
przez tak długi czas, nie wzbudzając absolutnie żadnych podejrzeń
ze strony swoich więźniów?
Dopiero w trzeciej
części „Piły” widzowie dostali odpowiedź na to pytanie. Jest
tam bowiem scena, w której uczennica Jigsawa podaje mu środki
rozluźniające, które to miały mu pomóc w udawaniu nieboszczyka.
Jeśli przed 2016
rokiem powiedzielibyście psychofanowi „Gwiezdnych Wojen”, że
cały ten motyw ze słabym punktem kosmicznej fortecy imperium
świadczy albo o niedostatkach inteligencji scenarzystów, albo o tym,
że konstruktorzy Gwiazdy Śmierci ewidentnie upodlili się galaktycznym bimbrem, to pewnie dostalibyście plastikowym mieczem
świetlnym w twarz.
A jednak sugerowanie, że niewinnym, acz celnym strzałem rozwalić
można bazę potężnego Imperium, faktycznie wywołuje cichutki
rechot żenady.
Tak było do premiery „Łotra-1” – bezsprzecznie
jednej z lepszych współczesnych produkcji mających miejsce w
świecie „Gwiezdnych Wojen”. W filmie tym naczelną osią fabuły
jest grana przez Madsa Mikkelsena postać Galena Erso,
który to jako inżynier pracujący wbrew swej woli przy budowie
Gwiazdy Śmierci, celowo stworzył tę „piętę Achillesa”, aby
rebelianci, korzystając z odpowiednich wytycznych, mogli potem
rozpierdzielić to cholerstwo w drobny mak.
Uwielbiam tę serię,
mimo że jest to prawdziwy rollercoaster żenady i skrajnych
niedorzeczności. A postać Jasona – topielca, który pod osłoną
nocy, grasuje po ośrodku wypoczynkowym, aby w wyrafinowany sposób
kończyć żywot młodzieży tam przyjeżdżającej – to zdecydowanie
jeden z fajniejszych złodupców z horrorowego gatunku. Najzabawniejsze
w kolejnych odsłonach „Piątku, trzynastego” jest to, że nawet tasak wbity w głowę Jasona nie jest w stanie go unicestwić i zawsze,
jakimś cudem, zakapior jak gdyby nigdy nic
wraca do świata żywych, aby kontynuować masakrę.
Chociaż nikt o to
nie prosił, filmowcy postanowili wytłumaczyć, jakim cudem Jason
tak beztrosko zmartwychwstaje. W dziewiątej części serii okazuje się, że
aby umrzeć na amen, musi on zostać dźgnięty w serce przez jednego
ze swych krewnych.
A w ogóle to jego dusza potrafi migrować do
ciał innych ludzi…
Tymczasem w produkcji „Jason X” dowiadujemy
się, że za niezwykłą żywotność mordercy w hokejowej masce
odpowiada pewna niesamowita anomalia, która to sprawia, że jego
komórki potrafią w błyskawicznym tempie się regenerować.
Ostatecznie zostaje on jednak zabity, aby w kolejnej części
powrócić do życia dzięki… Freddy’emu Kruegerowi.
Aby mały, puchaty,
uroczy stworek stał się bestią dybiącą na ludzkie życie,
wystarczy nakarmić go po północy. No dobra, ale kiedy jest to „po
północy”? Teoretycznie ósma rano też kwalifikuje się do tego czasu... Załóżmy jednak, że taki gremlin nie może jeść między północą
a, dajmy na to, piątą nad ranem. W takiej sytuacji co ze strefami
czasowymi? Kiedy u nas jest środek dnia, to gdzieś jest druga w nocy,
czyż nie?
Trzeba przyznać, że
cały ten zakaz podawania gremlinom posiłków po dobranocce trąci
bulszitem… Na szczęście w sequelu filmowcy postanowili
wytłumaczyć się z tej nielogiczności. Trzeba przyznać, że
zrobili to w najlepszy możliwy sposób. I tak też w jednej ze scen
ktoś zaczyna filozofować na temat tego, że strefy czasowe
komplikują nieco zasadę niekarmienia puszystych stworków po
zmroku. Na szczęście człeczyna ten nie dostaje szansy zakończenia
swojego wywodu,
bo momentalnie rzuca się na niego gremlin. Lepiej nie
wnikajcie! – ostrzegają tym samym twórcy filmu.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą