Kiedy byłem młodym, długowłosym gołowąsem, który wyraził chęć
wstąpienia do szanownego grona przedstawicieli subkultury
metalowej, wiedziałem z czym będzie się to wiązać. Aby być
prawdziwym „true metalem” musiałem popracować nad swoją
prezencją i nade wszystko – nad odpowiednim zachowaniem podczas
imprez oraz koncertów. Dziś, patrząc na pewne rzeczy z perspektywy
czasu, wiem już, że wiele elementów tego archetypowego wizerunku
wcale nie zostało wynalezionych przez metalowców.
Długie pióra służą
głównie do tego, aby nimi potrząsać w chwilach, gdy na scenie
jakiś typ rozdzierająco pruje paszczę w takt przygrywającego mu
śmierć-metalu. No i fajnie. Tak zwany headbanging to rzecz równie
stara jak sam metal. Podobno pierwszymi (dość nieśmiałymi) headbangerami byli Ozzy
Osbourne i Geezer Butler z Black Sabbath, którzy to podczas
koncertu, który to w 1970 roku odbył się w Paryżu, mieli właśnie
w ten charakterystyczny sposób machać głowami.
Tymczasem Lemmy
Kilmister z Motörhead twierdził, że to fani jego kapeli pierwsi
zaczęli wywijać łbami, a sam termin „headbanger” wywodzi się
od słowa „motörheadbanger”. Prawda jest jednak taka, że
najstarszy przykład potrząsania makówką do rockowych nut został
zarejestrowany już w 1969 roku podczas koncertu Led Zeppelin. Wówczas to stojący w pierwszych rzędach długowłosi fani
tej grupy rytmicznie machali kudłami dokładnie tak, jak machać się
powinno podczas rockowej imprezy.
No, dobra. My tu o
metalu zanudzamy, a tymczasem okazuje się, że headbanging jest
czynnością znacznie starszą niż najbardziej leciwy, zmumifikowany
(i ciągle jeszcze trochę żywy) rockers.
Sprawa dotyczy
przedstawicieli jednego z nurtów indyjskiego sufizmu – Qawwali. Z
tymże ruchem religijnym związane są uroczystości, podczas których wierni pogrążają się w modlitewnym transie. Charakterystyczną
cechą tej ceremonii jest to, że osoby biorące w niej udział,
często noszące długie włosy, potrząsają głowami. Biorąc pod uwagę, że rock nijak
się ma do wschodnich ruchów religijnych można by uznać, że
machanie piórami przez indyjskich wyznawców islamu i rockowy
headbanging to dwie różne czynności.
I bardzo możliwe, że to
podobieństwo jest czystym przypadkiem. Tak czy inaczej wygląda to
identycznie. Szczególnie gdy do tego tradycyjnego rytuału dołoży
się krwisty jazgot gitar.
https://www.youtube.com/watch?v=HULHd9K8wjA&t=16s
Zaciśnięta w pięść
dłoń i dwa wyprostowane palce, które według każdego niezbyt
oczytanego metala mają imitować szatańskie poroże to symbol,
który wbrew pozorom ma całkiem odwrotne znaczenie, niż mogłoby
się wydawać.
W hatha joga –
jednej z odmian filozofii indyjskiej – stosowane są tak zwane mudry,
czyli wykonywane dłońmi gesty mające być szczególnie pomocne
podczas medytacji. Jednym z nich jest właśnie znany nam wszystkim
„diabełek”. Identyczny znak pojawia się też w buddyzmie i
ma
za zadanie odciągnąć złą energię i wystraszyć demony.
Co
ciekawe – dokładnie ten sam układ palców stosowany był we…
Włoszech, jako forma odciągnięcia od człowieka tzw. „złego
oka” (wł.
„malocchio”) – uroku przynoszącego osobie, na
którą tę klątwę rzucono, same nieszczęścia. Gest ten nazywany
jest
corna i spotkać go można też w tradycjach innych krajów
śródziemnomorskich, również jako formę ochrony w szczególnie
pechowych sytuacjach. Do metalu „diabełek” trafił za sprawą
Ronniego Jamesa Dio, który krótko po zastąpieniu Ozzy’ego
Osbourne’a w Black Sabbath zaczął używać tego znaku podczas koncertów grupy. Dio, którego babcia była Włoszką,
pamiętał jak często wykonywała ona taki gest przepędzania
„malocchio” i
postanowił przemycić go do swoich występów.
Trzeba jednak
podkreślić, że charakterystyczny gest już dekadę
przed tym, jak spopularyzował go jeden z największych głosów
heavy metalu, wkroczył do muzycznego świata. A to za sprawą
członków psychodeliczno-rockowej grupy Coven, która w 1969 roku
wydała całkiem niezły album „Witchcraft Destroys Minds &
Reaps Souls”. Zafascynowani satanizmem i okultystycznymi praktykami
muzycy przemycili do swojej twórczości nie tylko ten „diabelski”
znak, ale i całą masę innych elementów, które
parę ładnych lat
później stały się atrybutami niejednej grupy metalowej.
Upaskudzone
czarno-białym makijażem oblicza członków kapel grających
ekstremalne odmiany metalu stały się prawdziwą wizytówką tego
gatunków. Inna sprawa, że tak ufajdani artyści wyglądają niczym
wkurzone misie panda i zamiast przerażać, bardziej wywołują
litość.
W muzyce rockowej
ten rodzaj malowania twarzy nosi nazwę
„corpse paint” i ma nadać
muzykowi demonicznego sznytu. Typowa dla black metalu estetyka
wywodzi się jeszcze z lat 60., kiedy to na scenie działali tacy
artyści jak Arthur Brown czy Screamin' Jay Hawkins.
Arthur Brown
Obaj panowie
często nazywani są dziadkami horror-rocka, a ważnym elementem ich
wizerunku był ekscentryczny makijaż rodem z filmów grozy. Zanim
muzycy metalowi w ogóle pojawili się na scenie, „corpse paint”
był już znakiem rozpoznawczym Alice’a Coopera.
Alice Cooper
I chociaż za osobę,
która zaprezentowała black metalowej publiczności demonicznie
umalowaną facjatę uważa się wokalistę Mayhem
Pera „Dead”
Ohlina, to należy pamiętać, że przed nim był jeszcze King
Diamond z Mercyful Fate oraz wesołe chłopaki ze szwajcarskiej grupy
Hellhammer, których to często zwie się pionierami ekstremalnych
odmian metalu.
Hellhammer
Per „Dead” Ohlin. Ciekawostka: (Bardzo) pośmiertne zdjęcie tego artysty można zobaczyć na okładce bootlegowego albumu Mayhem „Dawn of the Black Hearts”.
Growlingiem
nazrywane są te chropowate dźwięki wydobywające się z gardeł
wokalistów związanych z mocniejszymi odmianami metalu. Aby taki
warkot z siebie wyrzucić, potrzebne jest
zaangażowanie fałda
przedsionkowego – elementu budowy ludzkiej krtani, który to w
założeniu nie miał służyć do tworzenia głosu, ale bardziej do
odkrztuszania. Zwykło się uważać, że pierwszą osobą, która
wykorzystała growling w muzyce był Conrad Lant (Cronos) –
brytyjski muzyk zdzierający gardziel w legendarnej kapeli Venom.
A
tymczasem już w 1966 roku w utworze „Boris the Spider”
grupy The Who refren został wzorowo wygrowlowany. Z tą forma
wokalnej ekspresji eksperymentował też wspomniany Screamin' Jay
Hawkins w swojej szlagierowej kompozycji „I Put a Spell on You”.
Ba, w 1973 roku przez prawie pięć minut piękny warkot ludzkiej
krtani możemy też usłyszeć w „Tubular Bells, Part Two”
Mike’a Oldfielda!
https://youtu.be/4pfzuFvFIeI?t=714
Kiedy jako chudy,
niedoświadczony jeszcze świeżak po raz pierwszy poszedłem na
metalowy koncert, moi starsi koledzy od razu zorganizowali mi chrzest
bojowy. Polegał on na wepchnięciu mnie wprost do tzw. młyna, czyli
do do miejsca pod samą sceną, gdzie kotłowała się grupa
rozjuszonych bawołów, wzburzając kurz i tratując wszystko, na co
wpadali. W tym i mnie. Kiedy już siniaki zeszły i moja zatroskana
matula kupiła mi nowe okulary (w miejsce tych, które niczym
karaluch, przypadkiem rozdeptane zostały przez spoconego grubasa w
koszulce Anal Vomit), wiedziałem, że z pogo należy uważać i
odpowiednio do tej czynności się przygotować.
Taniec pogo nie
wywodzi się jednak ze środowiska metalowców. Wiele wskazuje na to,
że te charakterystyczne pląsy, których nieodzownym elementem
zawsze było bezlitosne wpadanie z dużym impetem na innych
uczestników imprezy, to wynalazek Sida Viciousa z Sex Pistols.
Artysta ten miał spopularyzować ten rodzaj tańca, aby zakpić
sobie z osób, które przychodziły na koncerty z czystej ciekawości,
nie mając kompletnie pojęcia, czym jest punk. Tacy „przypadkowi”
goście padali ofiarą Sida i fanów zespołu skaczących na Bogu
ducha winnych ciekawskich obywateli, którzy jakimś cudem znaleźli
się w złym miejscu i w złym czasie.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą