Ach, lato... Słońce, zimne piwo, wysmarowane olejkiem cycuszki, wymarzony urlopik oraz dziesiątki latających, pełzających sukinsynów,
które za punkt honoru postawiły skutecznie zyebać ci wakacje.
Artykuł o tych chromolonych bestiach zaplanowałem sobie już
wczoraj. Dziś miałem wstać wypoczęty i zacząć pracę. I
wstałem. Nie dzięki budzikowi, ale osie, którą przez sen przydusiłem głową do poduszki. Bycie obudzonym przez żądło
wbijające się w głowę przypomina trochę odświeżające wrażenie wpakowania w czerep zardzewiałego, rozgrzanego do czerwoności gwoździa…
Zaczniemy od
absolutnej klasyki. Komar jest takim owadzim odpowiednikiem Dacii
Duster – jest tego paskudztwa za dużo i w zasadzie to występuje on wszędzie
tam, gdzie my jesteśmy. Naliczono 3,5 tysiąca gatunków tych
latających kreatur, z czego w Polsce spotkać można ok. 47.
Najbardziej popularnym egzemplarzem jest u nas tzw. komar brzęczący
(
Culex pipiens), który jak sama nazwa wskazuje, oprócz żerowania
na naszych żyłach, zaopatrzony został w dodatkowy mechanizm
wkurwiający, czyli brzęczenie (zazwyczaj w nocy i nad uchem).
Żre
nas tylko samica, która potrzebuje niektórych składników krwi
swej ofiary, aby złożyć jaja. Zanim ta parchata bestia zacznie
żłopać naszą juchę, wstrzyknie nam do niej substancję
zapobiegającą jej krzepnięciu (tzw. antykoagulant), a oprócz tego dorzuci nam kilkadziesiąt różnych białek, z których duża część działa
na nas alergicznie. To dlatego miejsce po stołowaniu się komara
tak kurewsko swędzi.
Meszka to taka
latająca pchła. Nie tylko jest równie wkurzająca i nieustępliwa,
niczym jej pozbawiony skrzydeł ziomeczek, ale i nawet wyglądem
przypomina zmorę bezpańskich psów i śmietnikowych obsrańców.
Szczególnie dużo tych fajfusów spotkać można w okolicach
stojących akwenów, gdzie samice meszkowatych składają jaja. W
przeciwieństwie do komara, który z dużą precyzją operuje swoją ssawką, meszka jest znacznie bardziej „barbarzyńska”
i dosłownie
rozrywa tkankę, aby wbiwszy się specjalnymi hakami w
ciało, łapczywie wychłeptać sączącą się z rany krew.
I znowu
– parszywymi krwiopijczyniami są jedynie samice, bo samce to
(podobnie jak w przypadku komarów) pokojowo nastawione mordeczki
posilające się nektarami kwiatowymi i owocowym sokiem. Oprócz
szeregu reakcji alergicznych i infekcji, których można się dorobić
w wyniku uchlania przez to cholerstwo, dużym zagrożeniem dla
ludzkiego zdrowia jest roznoszona przez meszki choroba zwana hararą.
Na złapanie tego świństwa najbardziej narażone są niemowlaki
oraz upojeni do nieprzytomności pijacy, którzy zalegli gdzieś w
chaszczach i nie robi na nich wrażenia obecność najbardziej nawet
zaciekłych mikro-skurwieli.
W Polsce jest
całkiem sporo pająków, które mogą nas boleśnie dziabnąć,
jednak jad żadnego z nich nie jest w stanie zrobić człowiekowi
większej krzywdy. Nie zmienia to faktu, że upierdolenie przez
krzyżaka, albo nawet i zwykłego kątnika (swoją drogą – to
jeden z największych polskich pająków!) do przyjemnych nie
należy. Na naszych ziemiach spotkać można dwa ośmionogie
potwory, które potrafią solidnie dać nam w kość. Jednym z nich jest
sieciarz jaskiniowy – niemały kizior uznawany za najbardziej
jadowitego pająka w naszym kraju. Wprawdzie dość trudno mu przebić
ludzką skórę, ale gdy już to zrobi, to ból zepsuje człeczynie humor na resztę dnia. Jego natężenie porównywalne jest do tego,
który może nam zaserwować rozjuszony szerszeń. Na szczęście ten
skurwiel zazwyczaj zamieszkuje groty i jaskinie, więc istnieje
większa szansa, że prędzej upierdoli on w dupsko
Kawiaka Jonesa niż normalnych, cywilizowanych ludzi, przebywających na świeżym
powietrzu.
W czasie urlopu
powinniśmy jednak unikać innego chujka. Mowa o
kolczaku zbrojnym,
który przesiaduje w trawach, krzakach i w okolicach nasypów
kolejowych. To jeden z dosłownie kilku polskich pająków, którego
ukąszenie nie tylko bardzo boli, ale i może wywołać stan zatrucia
organizmu. To zasługa obecnej w jadzie tego patafiana hemolizyny,
która potrafi zabić nawet i znacznie większych od kolczaka
przeciwników. Człowiek po konfrontacji z tym pająkiem może przez
dłuższy czas być mocno osłabiony, mieć podwyższoną temperaturę
ciała oraz zawroty głowy.
Jedną z pierwszych
ciekawostek, jakie poznaje dzieciak wypuszczony samopas na podwórko, jest fakt, że wrzucenie kolegi w pokrzywy może sprawić, że ten
będzie darł się jak szalony, gówno na patyku to najsilniejsza z
białych broni, a czerwona mrówka to bestia bardziej zaciekła niż
velociraptor. Stworzonko, o którym mowa, to
wścieklica zwyczajna.
Piękna nazwa, prawda? Bardzo pasuje ona do tego słynącego z
ogromnej agresji zwierzęcia.
O ile sama pojedyncza mrówka raczej
na solo nas nie wyzwie, to już zniszczenie gniazda tych owadów
wywoła u nich chęć urwania ci głowy i naszczania do szyi. Ich
ugryzienie jest znacznie bardziej bolesne niż innej występującej
w Polsce mrówy, rudnicy – o czym przekonał się niejeden
małolat, który nieostrożnie usiadł na korzeniu, w którym to
chatę zbudowała sobie wesoła rodzinka wścieklic.
Biedroneczki są w
kropeczki i na tym kończą się ich urocze cechy. Tym małym
chrząszczom powinno się zabrać licencję na latanie, bo powietrzna
forma przemieszczania się jest u tego owada wyjątkowo
problematyczna – biedronka odbija się od ścian, ludzkich głów i
zachowuje tak, jakby sama do końca nie wiedziała, do czego służą
skrzydła. O ile tzw. boża krówka (
Coccinella septempunctata)
specjalnie nikomu nie przeszkadza, to już jej brzydszy, azjatycki brat jest
wkurwiającym, niechcianym przez nikogo intruzem. Coś jak najebany wódką wąsaty wujek na weselu.
W latach 80. tę
występującą na ziemiach środkowej Azji bestię sprowadzili do
Zachodniej Europy rolnicy. Biedronka tego gatunku pomogła im bowiem w walce z
mszycami, a następnie rozlazła się po całym kontynencie, coraz
bardziej wypierając lokalnych kuzynów. Dla człowieka nie jest ona
niebezpieczna, ale zirytować toto umie całkiem skutecznie. Przede wszystkim tzw.
harlekin
potrafi nieprzyjemnie ugryźć. Jednak nie to jest
najbardziej irytującą cechą tego stwora. To ten właśnie gatunek
biedronki wytwarza, w sytuacji zagrożenia, charakterystyczną, żółtą
hemolimfę. Wydzielina nie tylko paskudnie cuchnie, ale i zostawia
trwałe plamy na ubraniu.
Nazwą mucha końska
zwykło się określać kilka gatunków latającego robactwa. Jednym
z nich jest właśnie giez bydlęcy – owad określany też często
mianem „pierdolonego skurwiela”. Owady te zrzucają jaja na
pasące się krowy, z jaj wykluwają się zaopatrzone w kolce larwy,
które to następnie wbijają się w ciało żywiciela i wchodzą
głęboko pod skórę, gdzie spędzają ok. 4 miesięcy, powoli
migrując sobie w tę i nazad. Po tym czasie tłuste, nażarte
krową paskudztwa wygryzają sobie drogę na powierzchnię, spadają
na ziemię i zakopują się w glebie, czekając na ostatni etap
swojego przepoczwarzania się w latającego chujka. A właściwie to
w „latającą chujkę”, bo także i w tym przypadku to samice są
dla nas problemem (wyciągnijcie wnioski i podzielcie się nimi w
komentarzach). Wabi je wilgoć, dwutlenek węgla i ciepło, więc
idealną ofiarą gza będzie
spocony, wylegujący się na słońcu
grubas, ale i zgrzanym rowerzystą giez nie pogardzi. Owad ten jest sadystycznym brutalem i
gryząc nie serwuje nam środka znieczulającego – to dlatego atak
tej kreatury tak bardzo boli.
Warto też dodać,
że nawet wpadnięcie przez nas do kociołka ze środkiem
odstraszającym owady nie zrobi na gzie wrażenia.
Puchate, urocze
stworzonko, które nazywamy bąkiem, to w rzeczywistości trzmiel
(swoją drogą – uchlać on też potrafi!), natomiast prawdziwy bąk
to wyrachowany sukinkot, który często mylony jest z opisanym
powyżej gzem, chociaż należy on do zupełnie innej grupy owadów.
Mimo że to stworzenie nie składa jaj w ciele swoich ofiar, to nadal
jest wyjątkowo łase na ich krew. Żeby nachlać się tej posoki,
bąk wyjątkowo boleśnie kłuje. Na domiar złego jest on nosicielem
bakteryjnych chorób, a i nam też może zaserwować jakiegoś
pasożyta (np. nicienia).
Dziadostwo to najlepiej ubić własnoręcznie – a tu trzeba pamiętać o tym, że ten przebrzydły matkojebca
jest wyjątkowo twardym przeciwnikiem i twoje śmieszne klaskanie w dłonie może co najwyżej delikatnie zwichnąć mu nóżkę.
Innym bąkowatym
oprawcą, którego często nazywa się muchą końską, jest
jusznica
deszczowa – owad, który kręci się w okolicach zbiorników
wodnych, a kiedy zlokalizuje swoją ofiarę, jest namolny niczym
telefoniczny konsultant usiłujący ci sprzedać glebogryzarkę w
okazyjnej cenie. Jako że zaraza ta posiada wyjątkowo mocny
mechanizm tnący w okolicach swej kaprawej mordy, żre to cholernie
boleśnie.
Każdy miał
wątpliwą przyjemność zostać uchlanym przez osę i każdy też
wie, że boli to wyjątkowo paskudnie. W Polsce żyje ok. 13 gatunków
tych owadów (tzw. os właściwych) i ponad 50 tzw. kopułek, czyli
os-samotnic zwanych niekiedy garncarzami. Wszystkie z tych owadów
zaopatrzone są w żądła i potrafią zrobić z nich użytek.
Użądlenia te na własnej skórze przetestował Justin Orvel Schmidt
– amerykański entomolog, który stworzył nawet własną, subiektywną skalę bólu powodowanego przez jad tzw. żądłówek. Mimo że jego
praca jest bardzo ciekawa i na pewno warto uczonego docenić za jego
poświęcenie, to w 2015 roku Schmidt dostał za swoje badania Ig
Nobla – czyli
nagrodę za doświadczenia „których powtarzać (z
różnych powodów) nie należy”.
Klecanka rdzaworożna
to nasz rodzimy gatunek, który występuje na terenie całego kraju i
jest dość powszechny. Mimo że ta dość niepozorna sukin-osa nie
robi wrażenia szczególnie wojowniczej, to nie życzę wam, abyście
zostali przez tego pierona zaatakowani o 7 rano podczas waszego
spokojnego, wakacyjnego snu. Okazuje się, że wspomniany Justin Orvel Schmidt w
swojej czteropunktowej skali cierpienia umieścił klecankę na
pozycji trzeciej, z dopiskiem
„Palący, piekący ból przypominający
użycie wiertła na paznokciu lub polewanie otwartej rany kwasem
solnym”. Według entomologa osa ta żądli najbardziej paskudnie ze
wszystkich europejskich owadów!
Miłego urlopu,
ptysie!
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą